Szuflada marzeń

Z jednej strony radość z niedzielnego zwycięstwa 3-0 i powrotu na europejską scenę, z drugiej niemal poczucie winy wobec De Rossiego za nadzieję na wygraną.

fot. © asroma.com

(Il Romanista — F. Vecchio) Podczas gdy przychodzę, najczęściej padające słowa to „pionowość” i „presja” („Podoba mi się, bo ta drużyna zawsze gra piłką do przodu”; „Takiej presji po stracie piłki jeszcze nie widziałem”). Ktoś nawet dorzuca „jeden na jeden” („Zawsze bronimy jeden na jednego; wcześniej tak nie było”). Jednak „pionowość” i „presja” wygrywają bezapelacyjnie. Czuć delikatny strach przed końcem meczu, który jeszcze się nie zaczął, że będziemy zadowoleni zarówno z gry, jak i wyniku, a przez to ryzykujemy otwarcie szuflady marzeń („Jeśli dzisiaj wygramy… no dobra, nie będę nic mówił…”). Nasze nastroje są jednak sprzeczne. Z jednej strony wciąż jesteśmy rozczarowanymi i wściekłymi kibicami, którzy patrzą, jak sezon mija bez większej radości („Wciąż nie mogę się z tym pogodzić”).

Z drugiej strony, po tym co zobaczyliśmy w meczu z Udinese, oceniając możliwości naszej drużyny, pozytywnie zaskoczeni pracą Juricia, fakt, że to dopiero wrzesień i wszystko jest jeszcze możliwe, sprawia, że mamy ochotę na nowo zjednoczyć się i z entuzjazmem kontynuować drogę przerwaną brutalnie w półfinale z niemiecką drużyną („Zobacz, już widać efekty pracy Juricia i to świetna robota”). To rodzi ukryte poczucie winy, szczególnie wobec De Rossiego, jakby zaczęcie wygrywania było zdradą wobec naszego Daniele. I ta sprzeczność materializuje się w 16. minucie pierwszej połowy, gdy południowa trybuna budzi się z milczenia, a dni, kiedy czuliśmy się osieroceni, Romelu odchodził, a my nawet nie mieliśmy odwagi nic powiedzieć, są już za nami. Kiedy po słabym początku gra nagle staje się „pionowa”, a po stracie piłki natychmiast ją odzyskujemy, wywierając ciągłą presję, często „jeden na jednego”, w tym momencie szuflada marzeń zaczyna się naprawdę otwierać („Nigdy nie widziałem takiej Romy”).

A kiedy, po akcji, w której każdy robi to, co należy – Dybala tworzy, Koné pokazuje siłę fizyczną, Baldanzi, jak elf, przenosi piłkę na drugą stronę, Angelino idealnie dośrodkowuje, a Pichichi, po świetnym uwolnieniu się spod krycia, trafia głową – obejmujemy prowadzenie, szuflada otwiera się na oścież („Wygląda jak Brazylia przeciwko juniorom…”). I wtedy zaczynają się pojawiać głosy, najpierw cicho, potem coraz pewniej, że właśnie kogoś takiego jak Jurić potrzebowaliśmy („Jaki on ma zmysł taktyczny!”), że to jest styl gry pasujący do tej drużyny („Tak powinni grać”), że Pichichi to może jeszcze nie Lukaku, ale pogadamy w maju („Jest niesamowity, zobaczysz ile bramek strzeli do końca sezonu”).

Brak prowadzenia dwoma bramkami do przerwy wydaje się nam raczej niedopatrzeniem, które można naprawić w drugiej połowie, niż powodem do niepokoju. I wtedy, gdy po przerwie Soulé marnuje pewną sytuację, zaczynamy myśleć, że może czasem możemy sobie pozwolić na grę bez Dybali („Spokojnie, zaraz to strzeli”), zapominając, co Dybala zrobił w pierwszej połowie. Jednak po kilku minutach okazuje się, że to, co miało być przeszłością, jest niestety bardziej teraźniejsze, przypominając nam nawet dokładnie: Genoa – Roma.

Bo, tak jak w tamtym przeklętym meczu, gdzie w pierwszej połowie graliśmy, jak nigdy, w drugiej jesteśmy zepchnięci do defensywy, nie mając już sił ani pomysłu na wyjście („Czuję się, jakbym siedział w Marassi…”). I wtedy szuflada zaczyna się nieubłaganie zamykać, bo naprzeciwko mamy nie drużynę z niższej ligi, ale hiszpańską (właściwie, baskijską) ekipę ze wspaniałymi zawodnikami. I chociaż Svilar nie ma wiele pracy, wiemy, że prędzej czy później piłka wpadnie do naszej bramki.

Problem polega na tym, że uświadamiamy sobie, iż drużyna z pierwszej połowy to nie ta sama, co w drugiej. Soulé to jeszcze nie Dybala, Koné nie powinien schodzić z boiska, Pichichi niech trwa w tej formie jak najdłużej, a jeśli tęsknimy za Celikiem, to na tej pozycji nie jest najlepiej. Wszyscy cieszyliśmy się z wejścia Sauda, ale jego niepewna gra sprawiła, że pierwszy raz Jurić wydawał się bardziej kierować sercem niż rozumem („Chciał nagrodzić chłopaka, ale on jeszcze nie jest gotowy. Może kiedyś będzie…”).

I kiedy na stałym fragmencie gry dwóch ich zawodników robi wszystko, jak należy, a czterech naszych nie potrafi nawet dotknąć piłki, widzimy, jak wymyka nam się zwycięstwo, jak w Genui, w ostatniej chwili. To, co miało być naszą najsilniejszą formacją, okazuje się zmęczoną i pozbawioną zasobów („Powinien ich zmienić wcześniej”). Bo jasne, że gdyby Soulé trafił, wszystko byłoby prostsze. Ale równie jasne jest, że kiedyś, mając Manciniego, Ibaneza i Smallinga, takie piłki nie wpadały („Pamiętasz, jaka była wtedy obrona?”). Tym razem jednak wpadło. I wychodzimy ze stadionu z tymi specyficznymi minami, jakby ktoś już planował, gdzie można odzyskać te stracone dwa punkty („Musimy znaleźć sposób, by je nadrobić”), niektórzy zaczynają obwiniać obronę („Hermoso dwa razy nie trafił i słono nas to kosztowało”), inni tęsknią za czasami, kiedy mieliśmy Aldaira, Zago i Samuela („Tamtych nie dało się przejść”). Na szczęście, niedziela jest tuż-tuż. Naprawdę tego potrzebujemy.

Komentarze

  • riss
    28 września 2024, 13:37

    Rafo kapitalny tekst, dzięki

    • rafo
      28 września 2024, 22:41

      Służę… 🙂

    • PapitoAS
      29 września 2024, 00:01

      Również dzięki za tekst..
      Czytało mi się jakbym czytał książkę

    • rafo
      29 września 2024, 09:21

      @PapitoAS
      Cieszę się, że Ci się spodobało. Czasem trzeba przebrnąć przez mnóstwo nieistotnych treści, żeby natrafić na coś wartościowego. Ale takie reakcje są tego warte. Pozdrawiam.

  • Klaudia
    29 września 2024, 19:37

    Trzeba wierzyć w Juricia i dać mu szansę. Cierpliwość popłaca.