Roma kolejny rok z rzędu znajduje się na rozdrożu – między marzeniem a zapomnieniem, między kalkulacjami a wspomnieniami chwil, które naprawdę się liczą. Czy zamiast tonąć w „gdyby”, w końcu sięgnie po coś więcej?

Il Romanista – F. Vecchio
Roma musi walczyć – bez wahania i do końca. Jeszcze niedawno, przed meczem z Monzą, największym przeciwnikiem były kalkulacje i niepewność, co przyniesie przyszłość. Dziś wróg się zmienił – teraz to przeszłość. A wraz z nią nieustannie powracające „gdyby”.
Nie trzeba było długo czekać, by usłyszeć je już w kolejce do bramek stadionu: „Gdybyśmy wygrali z Cagliari”, „Gdybyśmy nie zremisowali z Genoą”, „Gdybyśmy nie stracili tego gola w Monzy”, „Gdybyśmy byli bardziej uważni w Weronie”. Niekończący się potok „gdyby”. Wiem, że zadaniem dziennikarza (a nim przecież nie jestem) jest relacjonowanie faktów, a nie snucie spekulacji. Ale jako kibic? Nie potrafię się powstrzymać. Przy kolejnym „gdyby” nie wytrzymałem – gdyby zebrać je wszystkie w jedno, Roma już dawno świętowałaby mistrzostwo, i to z dwunastoma kolejkami w zapasie. Wystarczy tych kalkulacji.
Tym bardziej że każde z tych „gdyby” niesie w sobie niebezpieczną nadzieję: „Wciąż możemy to zrobić”. Zrobić co? „Awansować do Ligi Mistrzów”. I tu cierpliwość jest wystawiona na ciężką próbę. Przed Świętami Bożego Narodzenia martwiliśmy się o utrzymanie, a teraz słyszę pytania o stratę do Interu?
Oczywiście, rzuciłem się w tę dyskusję bez wahania. Nie ma wątpliwości, że dla mnie liczą się tylko dwie daty: 6. i 13 marca. Cała reszta ma drugorzędne znaczenie. Zwłaszcza że jeśli coś się wydarzy, to dopiero później. Bo to właśnie te dwa dni staną się punktem zwrotnym naszego nieporadnego sezonu – mogą zaprowadzić nas ku marzeniom albo w stronę obojętności.
Ale odpowiedź, którą najczęściej słyszałem, brzmiała jakby pochodziła bardziej od kibica bilansów finansowych niż od fana wyników sportowych: „Pomyśl, jeśli awansujemy do Ligi Mistrzów, załatamy dziurę w budżecie”.
Pięknie to brzmi, gdyby nie fakt, że nawet zwycięstwo w Lidze Europy – oby! – dałoby nam awans do Ligi Mistrzów. Ale przede wszystkim ja, jako kibic z wieloletnim stażem, pamiętam zdobyte mistrzostwa i puchary. Jeśli jednak zapytasz mnie, ile razy Roma zajęła drugie miejsce albo ile razy grała w Lidze Mistrzów, nie będę potrafił odpowiedzieć.
Bo my żyjemy dla Tirany, żyjemy dla Budapesztu bez Taylora, dla tamtego meczu Roma–Torino i dla tamtego starcia Roma–Parma. To jest cel, do którego dążę. A nie pogoń za miejscem w tabeli, o które w kolejnych dwunastu meczach – w których, poza spotkaniem z Lecce, zmierzymy się ze wszystkimi poza Realem i Liverpoolem – będzie wyjątkowo trudno walczyć, utrzymując tę serię zwycięstw.
Jestem już zmęczony tym wiecznym „wygramy w przyszłym roku”. Teraz mamy szansę – niezwykle trudną, ale jednak szansę – by zajść dalej w Lidze Europy, która w tym sezonie wydaje się nieco łatwiejsza niż w poprzednich latach. Więc spróbujmy, mówię ja. Ale nie – zamiast tego słyszę: „Gdybyśmy zdobyli więcej punktów wcześniej, teraz, gdy w końcu możemy pokonać każdego, walczylibyśmy o ligę”.
Tylko że my teraz wcale nie „możemy pokonać każdego”. Tak chciałem odpowiedzieć mojemu rozmówcy, który stał przede mną w kolejce do wejścia, ale moje słowa przepadły gdzieś w jednym z wielu zakamarków trybuny Tevere. Zwłaszcza w chwili, gdy Mancini biegał po boisku, szukając nie wiadomo kogo („Widzisz teraz, po co nam taki Hummels?”). Bo gdy przegrywasz 0:1 z Como, powinno do każdego dotrzeć, że ta nasza rzekoma „maszyna do wygrywania” opiera się na zbyt wielu „gdyby”. I nie chodziło nawet o „błędy” Eldora („Robi wszystko dobrze, dopóki piłka nie trafi mu pod nogi…”), ale o brak celnych strzałów na bramkę. Widać było gołym okiem, że mamy problemy: „Biegają więcej i grają piłką lepiej od nas”.
Prawda jest jednak taka, że na ławce – i nie tylko tam, bo przecież wiadomo, że jego wpływ sięga daleko poza nią – mamy jednego z najlepszych znawców futbolu. Wystarczyło mu pięć zmian, kilka korekt i Dybala, który umie wymusić kartki, zarówno żółte, jak i czerwone, żeby odmienić losy meczu.
I tak spotkanie, które zaczęło się komplikować, nagle stało się „łatwą wygraną”. Wtedy wszyscy zaczęli wychwalać Cristante („Czy tylko ja widzę, że teraz gra cały czas do przodu?”), Saelemaekersa („Milan by go dziś wieczorem z powrotem zabrał, nie czekając do czerwca”), Celika („Co tu dużo mówić – nagle stał się solidnym obrońcą”), naszego snajpera Dowbyka („Dalej ktoś twierdzi, że strzela za mało?!”) i Renscha („Bocznego obrońcę, który potrafi tak dośrodkować z pierwszej piłki, trudno dziś znaleźć”).
Problem w tym, że nawet grając w przewadze, Como wciąż potrafiło nas poważnie zaskoczyć („Bo jak za bardzo się otworzymy…”), a tylko słupek uratował nas przed stratą gola („Jak ta piłka leciała, od razu spojrzałem na zegar, żeby zobaczyć, ile czasu zostanie nam na zdobycie trzeciej bramki…”). To pokazuje, że wracamy do domu zadowoleni także dzięki odrobinie szczęścia.
A potem, gdy El Shaarawy uderzył dokładnie tam, gdzie rzucił się bramkarz („Strzelił mu prosto w ręce…”), wreszcie mogliśmy odetchnąć. Czwarta wygrana z rzędu, drużyna odbudowana, tabela wygląda coraz lepiej. Problem w tym, że teraz powinniśmy skupić się już tylko na Lidze Europy. Bo tam waży się naprawdę wiele.
Ale nie. Schodzę po schodach, spotykam starego przyjaciela. Patrzy na mnie i zanim jeszcze zdąży wypowiedzieć jakiekolwiek powitanie, rzuca: „Gdybyśmy tylko nie zmarnowali tylu punktów na początku…”. Nie mam w zwyczaju kończyć przyjaźni z takich powodów, ale dziś, na cztery dni przed najważniejszym meczem sezonu, pokusa jest naprawdę silna.
Komentarze
Liczy się tylko to, co jest dzisiaj. A dzisiaj jeszcze jesteśmy w grze i dopóki nas nie wykopią, to ciągle mamy szansę wygrać tę grę.
Realnie to nawet LM jest w stu procentach w naszych rękach ale raczej nie jest możliwe wygrać wszystkie mecze do końca sezonu, a na wpadki zostało mało miejsca.
Zdrowe podejście do tematu.
Każdy mecz to mecz „ tu i teraz „ nie to co się będzie działo za tydzień. Ja mam tylko nadzieję, że na koniec sezonu będziemy nad dziewczynami z 7azio i tyle
My sobie możemy kalkulować, liczyć punkty itp. Grunt aby nie robił tego trener i zawodnicy, bo to najgorsze co można zrobić. Punkty zdobywa się na boisku a nie w sali marzeń.
Fajnie się to czytało. Bardzo lubię takie kibicowskie wynurzenia. Do tego dość przyziemne podejście bez zbędnego hurraoptymizmu. Zupełnie, jak nie kibic Romy (: