„Lepsze korniki w głowie niż nic”

Dziesięć minut do wejścia. Ulica pod Olimpico brzęczy jak ul, a w głowie – ten jeden, natrętny robaczek: tabela. Jeszcze chwila na oddech, jeszcze parę kroków, a potem już tylko Inter i to, co Roma zrobi z własną nadzieją.

fot. © asroma.com

Il Romanista (F. Vecchio) | Stoję w ogonku do kołowrotków, wzdłuż chodnika od Piazza Maresciallo Giardino. Rozmowy uciekają od sedna – trochę o ustawieniu, trochę o „fałszywej dziewiątce”, o czwartku w Stambule, o „dwóch napastnikach, bo inaczej się nie da”. Ale kiedy z tłumu pada: „Co zrobiło Napoli?”, wszyscy udajemy, że nas to nie obchodzi, choć każdy ma w głowie tabelę jak pacierz. Najpierw westchnienie: „Strzelili”. Po chwili wybuch: „Anulowany!”. I już maszynka rusza: punkty, różnice, „co będzie o 22:45”. Ktoś pod nosem mruczy: „Nie mów mi nic…”. Dobrze oddaje ten stan. Zostaje wejść i wygrać z Interem. Niby „tylko” tyle – i aż tyle. Dwa miesiące temu nikt by nie uwierzył, że w siódmej kolejce można iść samemu na szczyt. Dziś wierzą wszyscy, nawet ci, którzy się do tego nie przyznają.

„Nie mów mi nic…”

Pierwsza połowa jak powrót znajomego koszmaru. Pytania krążą jak jaskółki przed burzą: „Po co ten fałszywy napastnik?”, „Ndicka na prawej?”, „Po co męczyć Dybalę od początku, skoro w ostatniej półgodzinie zmienia mecze?”. Ktoś z Tevere przysięga, że był spalony, ktoś inny, że Svilar „miał wszystko zakryte, a i tak mu wpadło”.

Pod spodem – jedna myśl. Znowu daliśmy się uwieść. Podprowadzili nas pod drzwi raju, żeby zagrać jak drużyna z szóstego–siódmego miejsca. W Tevere rozlewa się stare, dobrze znane znużenie. Razem z nim – ta zdanie, które w Romie bywa refrenem: „Znowu to samo, przyszły rok będzie nasz.”. Po takim pierwszym akcie brak sił, by dyskutować.

Przyszły rok będzie nasz.

A jednak druga połowa staje na głowie. Od mniej więcej 50. minuty gramy prawie cały czas na ich połowie. „Mieliśmy ich przyciśniętych, mogliśmy strzelić” – mówi facet obok. Inter dochodzi do naszej szesnastki właściwie tylko po naszych wpadkach. Siedem minut ucieka w teatralnych przestojach – „taki ich fach” – ale od tego jest sędzia. W osiemdziesiątej ktoś obok stwierdza z przekonaniem: „Jak wyrównamy, to wygramy”. Nie wyrównujemy. Nie wygrywamy. I zostaje paradoks, coś w rodzaju „pięknej porażki”.

Wychodzimy ze stadionu mądrzejsi i… tacy sami. Znowu liczymy: „W tabeli i tak jesteśmy blisko”. Znowu widzimy pracę na boisku: „Zaczynają rozumieć schematy Gasperiniego”. Znowu kwitnie ironia: „Z przodu wystarczyliby Ugolotti i Casaroli” (byli piłkarze Romy w latach 70′ – przyp. red). Między 19:30 a 23:00 przeszliśmy drogę z „czwartego Scudetto” do „oby choć Conference”, by na koniec wylądować przy trzeźwym: „Mistrzostwa nie wygramy, ale do końca będziemy w grze”.

Najciekawsze? Ten wieczór mówi mniej o Interze, a więcej o nas. O tym, że nauczyliśmy się patrzeć na tabelę bez wstydu. Że wciąż mamy odruch chowania się z przewagą, ale równie szybko potrafimy iść po przeciwnika. Że w Romie najpierw narasta złość, a zaraz potem – upór. Korniki w głowie mielą swoje: punkty, scenariusze, „co by było gdyby”. Niech mielą. Lepiej mieć korniki niż pustą, martwą deskę bez nadziei.

Bo najbardziej rzymskie w tym wszystkim jest to, że wracasz do domu i myślisz: jeszcze chwila, a pęknie. Jeszcze odrobina odwagi, jedna decyzja szybciej, jedno podanie prościej. I zamiast refrenu „przyszły rok będzie nasz” zaśpiewamy wreszcie inaczej. A do tego czasu? Wchodzimy, siadamy, liczymy – i żyjemy z tym robaczkiem w głowie. Taki nasz sport. Taka Roma.

Komentarze