Dziś, 30 maja, mija 31 lat od dnia, w którym Roma straciła nie tylko kapitana, ale i część swojej duszy. Agostino Di Bartolomei odszedł w ciszy — tak, jak żył — zostawiając po sobie pustkę, której nie da się zapełnić.

Il Romanista – T. Cagnucci: „Ostatni raz Ago”
31 lat później. Wciąż boli tak samo.
Dziś mija 31 lat od tragicznej śmierci Agostino Di Bartolomei — kapitana Romy, piłkarza, którego serce biło w rytmie Curvy Sud. Człowieka milczącego, lojalnego, nieugiętego. Człowieka, który nigdy nie przestał być romanistą, nawet wtedy, gdy klub, któremu oddał wszystko, odwrócił się od niego. Po zakończeniu kariery zmagał się z depresją, nie potrafił odnaleźć się poza futbolem, a narastające problemy osobiste i finansowe pogłębiały jego stan. 30 maja 1994 roku odebrał sobie życie — w ciszy, tak jak żył. Tego dnia nie sposób nie wrócić myślami do ostatniego meczu Di Bartolomeiego w barwach AS Roma. Do wieczoru, który miał być pożegnaniem z trofeum, a stał się również pożegnaniem z człowiekiem.
Roma – Verona. „Zwykły” mecz o Puchar Włoch dla jednych. Dla nas — ostatni dzień Agostino w żółto-czerwonych barwach. Ostatni mecz pod wodzą Liedholma, zanim ten wrócił do Milanu. Roma zdobywa swoje piąte Coppa Italia, ale to nie trofeum jest najważniejsze. Tego wieczoru najważniejsze było to, kto je uniósł — i w jakich okolicznościach.
Agostino podniósł puchar z twarzą, na której próżno było szukać uśmiechu. Był już wtedy daleko — od klubu, od przyszłości, od samego siebie. To nie była zwykła wygrana. To była cisza po przegranej wojnie. Roma niemal sięgnęła po Puchar Europy, ale przegrała z Liverpoolem na własnym stadionie. A chwilę później przegrała też z własną tożsamością — odsyłając swojego kapitana bez słowa.
Tego wieczoru kibice z Curvy Sud przesłali Agostino list. Napisany przez dziewczynę o imieniu Ludovica, przekazany przez Gianniniego. Opublikowany potem w Corriere dello Sport, stał się symbolem rozstania. Oto jego fragment:
„Trudno uwierzyć, że to już dzień pożegnania… Jak mamy sobie wyobrazić Ciebie w innej koszulce, wychodzącego z tunelu Olimpico? Drogi Agostino, chcielibyśmy płakać Ci prosto w twarz — ale czy to byłoby sprawiedliwe? Może lepiej tak — pożegnać się listem, od całej naszej grupy. Podziwialiśmy Cię, Ago. Rozumieliśmy Twój sposób bycia, szanowaliśmy go. Tę Twoją niechęć do bycia „gwiazdą”, Twoją siłę, oddanie, wolę walki… One będą dla nas drogowskazem. Witałeś nas uniesioną ręką — trochę nieśmiało, ale szczerze, bez zbędnych gestów, pełen wdzięczności. Byłeś dla nas nauczycielem — na boisku i poza nim. Nauczyłeś nas, jak walczyć uczciwie. Sprawiłeś, że poczuliśmy dumę z bycia rzymianami i romanistami. Uosabiałeś marzenie każdego chłopaka z Rzymu. Ktoś powie: piłkarze odchodzą, Roma zostaje. Zgoda — ale Ty, Ago, nie jesteś jak inni. Jesteś częścią nas. Wydaje się wręcz absurdalne życzyć Ci powodzenia w nowym klubie. Jaki to ma sens? Może jeszcze nie wierzymy, może nie chcemy. Może nie możemy. Drogi Ago, strzel dziś gola dla nas. Doda nam to odwagi. Chcemy Twoich uniesionych rąk pod Curvą Sud. Chcemy widzieć Twój uśmiech pod naszą trybuną. Wtedy wszyscy się uśmiechniemy. I zapłaczemy. Bo mieliśmy wielkiego człowieka, który nas kochał.”
Roma wygrała tamten finał 1:0 po samobójczym golu Ferroniego. Mecz był spokojny, niemal senny. Nawet gdy Falcão publicznie sprzeciwił się zmianie Pruzzo, nie wywołało to burzy. Wszyscy już wiedzieli, że Liedholm odchodzi. I że nowa era jest nieuchronna.
Tylko Ago nie dostał nowego rozdziału. Klub go nie chciał. Nie było dla niego miejsca w przyszłości Romy. Pozostało wspomnienie i pustka, z którą musiał nauczyć się żyć. Kiedy schodził z boiska tamtego wieczoru, zobaczył transparent:
„Zabrali Ci Romę, ale nie Twoją trybunę.”
Zawsze myślałem, że to był piękny napis. Dziś wiem, że nie był prawdziwy. Romy nikt mu nie mógł odebrać, bo on sam był jej częścią. Był Romą.
30 maja 1994 roku Agostino Di Bartolomei odebrał sobie życie. Równo dziesięć lat po feralnym finale z Liverpoolem.
Nie był już piłkarzem. Nie był już kapitanem. Ale w oczach tych, którzy go kochali — nigdy nie przestał być jednym z nich. Tym bardziej boli jego odejście. Boli milczenie, które go otaczało. Boli fakt, że ten, który najbardziej zasługiwał na wieczną wdzięczność, został w pewnym momencie zapomniany.
Ale nie przez nas. Nigdy przez nas.
Agostino był uosobieniem Romy — nie tej pełnej hałasu, blasku i fleszy. Tylko tej cichej, wiernej, uczciwej. Romy, która kocha się nie za zwycięstwa, ale za to, że jest.
Dziś, po 31 latach, jego historia wciąż jest z nami. Żyje w każdym uniesionym szaliku, w każdym okrzyku pod Curvą, w każdym chłopaku, który marzy, by kiedyś założyć opaskę kapitana Romy.
Agostino Di Bartolomei odszedł, ale nie zniknął.
Pozostał w sercu Romy. I tam będzie na zawsze.
Komentarze